O mnie
Z woli Bożej urodziłem się
8 stycznia 1942 roku w Toruniu
Niebawem po porodzie zmarła moja mama Wanda. Zostałem z ojcem i siostrą Kazimierą, starszą ode mnie o trzy lata. Mój tato zdawał sobie sprawę, że dzieci muszą mieć matkę i ożenił się z siostrą mamy – Kunegundą. Moja przybrana mama zajmowała się domem i naszym wychowaniem, a tata był murarzem i malarzem. Zapamiętałem go jako pracowitego i skromnego człowieka.
Do szkoły podstawowej chodziłem w Unisławiu. Od szóstego roku życia byłem też ministrantem, biegałem z białą komżą do kościoła i służyłem do mszy. Do świątyni miałem bardzo blisko. Opiekował się nami ks. kanonik Józef Kita, którego bardzo miło wspominam. Był niezwykle serdeczny dla ministrantów, opiekuńczy i zafrasowany o nasz przyszły los. Gdy poszedłem do seminarium, plebania stała się dla mnie drugim domem. Mijał rok za rokiem i szybko skończyła się nauka w szkole podstawowej. Po jej ukończeniu zdałem egzamin i zostałem przyjęty do Liceum Ogólnokształcącego w pobliskim Chełmnie, a gdy skończyłem dziewiątą klasę przeniosłem się do Collegium Marianum w Pelplinie. Maturę zdałem w 1961 roku. Do Wyższego Seminarium Duchownego przyjmował mnie ks. Rektor Grochodzki, który w czasie wakacji zmarł. Kiedy wróciłem po wypoczynku do seminarium, jego rektorem był już ks. profesor Antoni Liedkie. Święcenia kapłańskie otrzymałem 30 września 1967 roku z rąk ks. biskupa Bernarda Czaplińskiego. Uroczystość miała miejsce w katedrze pelplińskiej. Mszę św. Prymicyjną odprawiłem w Unisławiu 1 października 1967 r.
Pierwszą moją parafią było Grodziczno. Jest to mała miejscowość nieopodal Lubawy i Nowego Miasta Lubawskiego. Do Grodziczna dochodziły tylko dwa autobusy, jeden rano, a drugi po południu. Najbliższa stacja kolejowa była w Montowie. Byłem przerażony. Dookoła cisza, zdawało mi się, iż trafiłem na peryferia świata. Po seminarium, w którym żyłem w przyjacielskiej kompani rówieśniczej, poczułem się jak na wygnaniu. Całe szczęście, że ks. proboszcz Paweł Osowski przyjął mnie bardzo ciepło i serdecznie. Wskazał pokój, w którym miałem zamieszkać i poinformował mnie jakie będą moje obowiązki. Po kolacji, gdy poszedłem do mojego nowego lokum i spojrzałem przez okno, zobaczyłem zaledwie kilka budynków. To był prawdziwy „koniec świata”. Przez pierwszy rok uczyłem dzieci w kościele. Małe dziewczynki i chłopcy przychodzili z różnych miejscowości. W roku następnym ks. proboszcz stworzył salkę katechetyczną w plebanii. Zwiększyła się wtedy liczba godzin katechezy. Dzieci ze szkół w Grodzicznie, Montowie i Linowcu przychodziły zaraz po zajęciach na lekcję religii. Do Ostaszewa, oddalonego o 8 kilometrów, dowozili mnie gospodarze, a kiedy na raty kupiłem motocykl WSK – dojeżdżałem sam. Lekcje odbywały się na przemian u kilku gospodarzy.
Po trzech latach zostałem odwołany z tej parafii i otrzymałem Dekret mianujący mnie wikariuszem w parafii w Drzycimiu (1970). Szedłem do większej parafii bliżej domu rodzinnego, a mimo to byłem załamany. Zżyłem się już z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Zostałem zaakceptowany i trudno mi było tylu życzliwych ludzi opuścić. W nowej parafii byłem tylko przez rok. Ks. proboszcz Strzyżewicz był schorowanym człowiekiem. Miałem tu dobre warunki, mieszkałem w wikariatce i uczyłem religii w pięknej sali katechetycznej. Tylko na moich barkach spoczywała edukacja religijna dzieci i młodzieży. Z tego też powodu wiele czasu spędzałem z młodzieżą. Dużo graliśmy w piłkę nożną. Kobiety, które przychodziły na Msze świętą wiedziały, że można mnie znaleźć w salce katechetycznej, w kościele, albo na boisku.
Czas płynął szybko i już niebawem, w roku 1971, otrzymałem kolejny Dekret, kierujący mnie do Iłowa. Proboszczem był tam ks. radca Broniszewski, a miejscowość leży na krańcach diecezji, pomiędzy Działdowem a Mławą. Iłowo zawsze słynęło z częstych zmian wikariuszy. Bałem się tego miejsca i poszedłem nawet do ks. biskupa Czaplińskiego by wyjednać zmianę decyzji. Powiedział mi: – Idź do Iłowa, a po dwóch latach dostaniesz placówkę jaką będziesz chciał...
Cóż było robić. Posłuszny Władzy Duchownej pojechałem do Iłowa. Musiałem tutaj uczyć dużą grupę dzieci i młodzieży. Sporo czasu spędzałem w salce katechetycznej, w moim mieszkaniu i tak jak w Drzycimiu – na boisku piłkarskim. Był tam miły zwyczaj, iż dzieci i młodzież często odwiedzali swojego księdza. Z tamtego czasu zapamiętałem zespół muzyczny, który młodzież stworzyła na triduum św. Stanisława. Kościół był wypełniony po brzegi. Jak na owe czasy, a był to rok 1971 – było to spore wydarzenie. W czasie wakacji jeździłem z młodzieżą na południe Polski. Do dzisiaj z sentymentem wspominam te czasy i z rozrzewnieniem oglądam pożółkłe fotografie.
W 1973 roku poszedłem do parafii pod wezwaniem św. Trójcy do Wejherowa. Było nas tam trzech wikariuszy, a proboszczem był ks. Kałduński. Uczyłem religii dzieci ze szkoły podstawowej i młodzież z liceum. Sporo młodych ludzi gromadziło się w moim mieszkaniu, nawet część maturzystów, po skończonym kursie religii przychodziła, do mnie na pogadanki religijne. Po dwóch latach – w 1975 roku – przeszedłem do parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej w Toruniu. Proboszczem był wtedy i Jest do dzisiaj (już dwadzieścia pięć lat) ks. prałat Stanisław Kardasz. Było nas dwóch wikariuszy – ks. Franciszek Jarzembowsk i ja. Niestety nie mieliśmy plebanii i z tego powodu mieszkaliśmy w bloku w jednym mieszkaniu z ks. Franciszkiem, a później każdy osobno. Bardzo mile wspominam ministrantów i lektorów i do dzisiaj z niektórymi z nich utrzymuję kontakt, W parafii tej pracowałem przez pięć lat i mogę śmiało powiedzieć, iż od ks. Kardasza nauczyłem się najwięcej. Zresztą w każdej wspólnocie kolejni księża proboszczowie czegoś mnie uczyli. Dzisiaj, po latach dostrzegam mądrość i zapobiegliwość Władzy Duchownej, która tak kierowała moim losem, żebym jak najwięcej się nauczył i poznał różne odmiany pracy duchownego. W parafii tej pomagał mi emerytowany ksiądz Święcicki. Nazywaliśmy go ojcem, bo zawsze służył nam radą i pomocą.
Ostatnie dwa lata wikariuszowskie spędziłem w parafii w Wąbrzeźnie (1980) u ks. kanonika Krefta. Był to niezwykle miły i wyrozumiały kapłan. Pracowałem tam na stanowisku wikariusza wraz. z dwoma jeszcze kolegami. Już wtedy myślałem o przejściu do samodzielnej pracy w parafii. Niebawem – w czerwcu 1982 roku – jednego wieczoru poprosił mnie ks. kanonik i powiedział, iż niebawem otrzymam własną parafię. Przez wszystkie lata wikariuszowskie przeżywałem bardzo mocno każde pożegnanie i przejście na inną placówkę. Tym razem porzucenie dotychczasowego lokum zostało złagodzone przez perspektywę objęcia własnej placówki. Życzliwi parafianie z Wąbrzeźna odwieźli mnie do Torunia, pomogli też mi załatwić (w tedy się załatwiało) meble, lodówkę i rzeczy niezbędne na początku.
Zastępstwa duszpasterskie w Niemczech
W Toruniu poznałem wspomnianego już ks. Święcickiego, który pomagał w parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej. Od niego dowiedziałem się o możliwości podjęcia pracy w niemieckich parafiach w czasie wakacji. Praca ta polegała na tym, że niemiecki proboszcz wyjeżdżał na wakacje, a ksiądz z Polski lub innego kraju prowadził w tym czasie całe duszpasterstwo w parafii. Warunkiem otrzymania takiej pracy była dobra znajomość języka niemieckiego i rezygnacja z urlopu. Taki wyjazd nie był wypoczynkiem wakacyjnym, gdyż trzeba było w niemieckich parafiach wypełniać wszystkie obowiązki duszpasterskie. Zacząłem uczyć się języka niemieckiego, gdyż chciałem wyjechać za granicę. W końcu lat siedemdziesiątych nie było to łatwe. Trzeba było otrzymać zaproszenie i posiadać konto w banku. Nie znałem ludzi, od których mógłbym otrzymać takie zaproszenie, nie miałem też odpowiedniego konta. Dzięki zastępstwu otrzymałem zaproszenie z Kurii Biskupiej z Eichstätt. Pożyczyłem też pieniądze i wpłaciłem do banku. Tak to zastępstwo duszpasterskie dało mi możliwość wyjazdu, oddania pożyczki, a potem zwiedzenia Bawarii i innych regionów Niemiec. Dzięki zastępstwom mogłem też później pojechać do Rzymu, zwiedzić Włochy oraz Egipt, Synaj i Ziemię Świętą. Wieczne Miasto i Ziemia Święta były marzeniami mojego życia i te marzenia się spełniły. Do podjęcia zastępstwa w Niemczech skłoniła mnie też chęć poznania pracy duszpasterskiej w Niemczech. Wiele się tam nauczyłem i wiele podpatrzyłem.
Pod koniec lat siedemdziesiątych myślałem już o swojej parafii, a to wiązało się z zakupem samochodu, mebli i innych rzeczy niezbędnych do prowadzenia własnego domu i parafii. Praca w Niemczech umożliwiła mi realizację tych wszystkich potrzeb. To był trzeci powód dla którego zdecydowałem się wyjechać do Niemiec. Pierwszy raz udałem się na zastępstwo w 1979 roku. Trwało ono półtora miesiąca. Byłem najpierw w Zell, a potem w Breitenbrunn. W tym ostatnim mieście poznałem ks. Rainera Klametha, którego zastępowałem potem wielokrotnie. Kapłan ten był mi bardzo życzliwy i przez lata służył pomocą. Dwa razy był też w Polsce – odwiedził moich rodziców i znajomych. Pewnego dnia otrzymałem jednak od niego list, w którym pisał, że jest chory na raka i spodziewa się rychłej śmierci. Przed zgonem odwiedziłem go jeszcze dwa razy. Raz w szpitalu w Monachium, a drugi raz – krótko przed śmiercią, w Breitenbrunn. Zmarł w wieku 56 lat. Byłem na jego pogrzebie i każdego roku odwiedzam grób.
Przez pierwsze lata otrzymywałem, po dwa zastępstwa. Taki był wymóg Kurii Biskupiej. Poza Breitenbrunn zastępowałem księży w Zell, Norymberdze, Kastel, Feucht, Töging i Abenberg. Po śmierci ks. Klametha przeniosłem się do diecezji Rotenburg-Stuttgart, a konkretniej do parafii Fichtenau-Matzenbach. Tu spotkałem także życzliwego mi ks. proboszcza Manfreda Fliege. Zastępowałem go już szósty raz. Do parafii tej należy pięć kościołów. Zdążyłem już poznać miejscowych ludzi i spotykam się z ich strony z życzliwością i wdzięcznością. Mogę już dzisiaj powiedzieć po siedemnastu latach zastępstw wakacyjnych, iż prawie półtora roku mojej kapłańskiej posługi spędziłem w Niemczech. Dzięki tej pracy mogłem także pomagać mojej parafii. Czyniłem to tym chętniej, że widziałem ogromne zaangażowanie członków wspólnoty. Było tak w Toruniu-Kaszczorku i Bydgoszczy-Fordonie.
W czasie wyjazdów do Niemiec poznałem wielu życzliwych ludzi, zwiedziłem liczne miasta i miasteczka, przeżyłem chwile radosne i trudne. Szczególnie trudny był początek. Przytoczę tu kilka faktów.
Po raz pierwszy pojechałem do Niemiec pociągiem. Potem kupiłem tam sześcioletni samochód, który stale się psuł. Co roku musiałem kupować do niego części. Widział to ks. Klameth i pewnego dnia powiedział, iż mam z nim za dużo kłopotu i że postara mi się o kupno nowszego. Rzeczywiście, po roku, gdy przyjechałem na zastępstwo stał już przed plebanią roczny Volkswagen Golf. Jeździłem nim w czasie zastępstwa, ale ciągle nie docierało do mnie, iż jest on mój i będę nim mógł wrócić do domu.
Inne zdarzenie związane było z małą wioską Buch. Zakrystianką była tam starsza, życzliwa pani, której prawie nie rozumiałem, gdyż mówiła tylko gwarą bawarską. Jednej niedzieli starała się powiedzieć mi coś ważnego. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zrozumiałem tylko dwa słowa – siostra zakonna i Komunia święta. Pomyślałem, że siostra zakonna jest chora i muszę iść do niej z Panem Jezusem. W tym przekonaniu poszedłem do ołtarza, ale w kościele zobaczyłem, iż owa siostra siedzi w ławce. Dopiero kiedy wróciłem na plebanię wszystko się wyjaśniło. Gospodyni powiedziała mi, że siostra zawsze w niedzielę rozdaje Komunię świętą. Od tego czasu rozmawiałem z zakrystianką tylko za pośrednictwem ministrantów. Ona mówiła do nich, a oni tłumaczyli gwarę na język niemiecki.
Bardzo też przeżywałem strajki w Polsce w 1980 roku. Przez całe dnie i wieczory słuchałem radia. Niemcy byli dobrze zorientowani w polskiej sytuacji. Prawie przy każdej rozmowie padało pytanie o to czy zostanę w Niemczech jeśli Rosjanie wejdą do Polski. Zawsze odpowiadałem, że jakkolwiek się sytuacja nie zmieni wrócę do Ojczyzny. Były też propozycje by zostać na stałe i pracować w parafii niemieckiej. Jako koronny argument podawano brak kapłanów. Odpowiadałem szczerze, iż z radością przyjeżdżam do Niemiec, ale z jeszcze większą radością wracam do Polski. Nigdy nie widziałem siebie poza krajem.
Proponowałem wielu kolegom podjęcie wakacyjnego zastępstwa. Tylko paru skorzystało z takiej możliwości, między innymi ks. Stanisław Jałyński, ks. Zygmunt Frost i ks. Stefan Schwabe.
Ks. Jałyński był wikariuszem w Unisławiu i uczył mnie religii. Teraz już od dziesięciu lat stale przebywa w Niemczech i jest proboszczem w parafii Gudensberg. Podczas mojego pobytu na zastępstwach dzwoni do mnie, gdyż dzieli nas duża odległość. Nie chce mnie i parafii, w której przebywam narażać na dodatkowe koszty. Przed moim ostatnim wyjazdem rozmawialiśmy prawie godzinę, a zdarzyło się tak już niejednokrotnie. Niemiec tego nie zrozumie. Cieszę się, iż ks. Janusz zachował polskie nawyki i ciągle myśli po polsku.
Podobnie wyjeżdża do Niemiec ks. prałat Zygmunt Frost, proboszcz z parafii w Grębocinie. On już jedenaście lat jeździ na zastępstwo do Zell. Zaproponowałem mu takie wyjazdy, gdy należałem do dekanatu Toruń II, którego ks. prałat był dziekanem.
Natomiast ks. kanonik Stefan Schwabe, proboszcz parafii w Radzyniu Chełmińskim jest moim kolegą kursowym. Historia jego wyjazdu do Niemiec jest nietypowa. Otóż przed laty sprzedałem ks. Stefanowi mój stary samochód. Powiedziałem uczciwie, iż rocznik ten wymaga od czasu do czasu naprawy. Warunkiem sprzedaży była zgoda ks. Stefana na podjęcie pracy duszpasterskiej na zastępstwie w Niemczech, żeby miał pieniądze na naprawę. I tak się zaczęło.
Proboszcz parafii pw. św. Krzyża w Toruniu
W czerwcu 1982 roku otrzymałem Dekret od ks. Ordynariusza biskupa Mariana Przykuckiego mianujący mnie proboszczem parafii pod wezwaniem św. Krzyża w Toruniu Kaszczorku. Do 1975 roku Kaszczorek był maleńką wioską w gminie Lubicz. Po nowym podziale Polski został włączony w obszar miejski Torunia i otrzymał nazwę: osiedle Kaszczorek. Do 1978 roku parafia obejmowała swym zasięgiem następujące obszary terytorialne: Złotorię, Grabowiec, Nowąwieś, Kopanino oraz osiedla dla miasta Torunia: Rubinkowo III. Bielawy i Kaszczorek. W 1978 roku ks. biskup Bernard Czapliński ustanowił parafię pod wezwaniem św. Wojciecha w Złotorii wraz z kościołem filialnym w Grabowcu, w skład której weszła jeszcze Nowawieś Kopanino. W 1980 roku ustanowił też parafię pod wezwaniem św. Maksymiliana Marii Kolbego na Rubinkowie III. Do wspólnoty tej zostały włączone także Bielawy. W ten sposób z dawnej wielkiej parafii pozostała wspólnota obejmująca swym zasięgiem tylko osiedle Kaszczorek, które jest najmniejszą parafią w granicach administracyjnych Torunia. Do czerwca 1982 roku opiekę duszpasterską nad Kaszczorkiem sprawował proboszcz parafii pod wezwaniem św. Maksymiliana Marii Kolbego ks. Andrzej Klemp. W czerwcu 1982 roku zostałem zatem proboszczem w parafii liczącej 960 parafian. Od samego początku odprawialiśmy trzy Msze św. w niedziele i święta. Z biegiem czasu dostosowaliśmy godziny Mszy św. do godzin przyjazdu autobusu. Na plebanii przeznaczyłem największy pokój na salkę katechetyczną. Klasy były nieliczne, ale była miła atmosfera i chętnie katechizowałem. W krótkim też czasie poznałem dzieci i młodzież. Szybko zaczęła się zwiększać liczba ministrantów i lektorów. Kupiłem komputer, który przeważnie w sobotę gromadził młodzież, która grała w różnorakie gry. Nasi lektorzy nie odchodzili ze służby liturgicznej nawet po odbyciu służby wojskowej. Po siedmiu latach pobytu w parafii miałem czterech lektorów po ukończeniu służby wojskowej.
Na terenie naszej parafii mieszkał między innymi trener sekcji żużlowej Apatora Toruń Jan Ząbik. Na jednej z kolęd obiecał mi, że Apator zdobędzie tytuł mistrza Polski i słowa dotrzymał. W gronie moich uczniów był Piotr Baron - dzisiaj czołowy żużlowiec Sparty Polsat Wrocław.
Chociaż była to mała parafia - zrobiliśmy w Wielkim Poście oddzielne Gorzkie Żale wraz z kazaniem pasyjnym w niedziele po południu. Kazania głosili księża z parafii sąsiadujących z nami. Nabożeństwo to zawsze gromadziło wielu wiernych. Ważne były dla wspólnoty też Apele Jasnogórskie w intencji Ojczyzny i Ojca Świętego, które szesnastego każdego miesiąca gromadziły wielu parafian. Był to spory wysiłek z ich strony, gdyż kościół był na uboczu, a ulica Turystyczna nie była jeszcze oświetlona. Nie mogę nie powiedzieć też kilku słów o kolędzie, która zawsze była bardzo miła. Nie trzeba było się śpieszyć. Szybko poznałem moich parafian, niektórych jeszcze podczas pierwszego roku mojego pobytu podczas wykonywanych społecznie prac. Znałem radości, bolączki i problemy większości rodzin. W czasie kolędy często pytano mnie: – Co w tym roku będziemy robić przy kościele lub plebanii? Większość ludzi żyła problemami naszej małej parafii i cieszyła się ze wspólnych dokonań.
Trzeba było wreszcie zabrać się za remonty i inwestycje. Prace rozpoczęliśmy od cmentarza. Początkowo jeździłem do konkretnych ludzi i prosiłem o pomoc. Zaczęliśmy od wywiezienia śmieci i uporządkowania terenu cmentarza. Następnie zostały zrobione ganki, śmietniki, została wyremontowana mała kostnica, cala nekropolia została ogrodzona. Zbudowaliśmy też porządną bramę z napisem: „Oczekują zmartwychwstania”. Ta krzątanina i prace na cmentarzu nie mogły ujść niczyjej uwadze. Toteż pewnej soboty zadzwonił do mnie mój poprzednik na urzędzie i ze zdziwieniem zapytał:
- Co się u ciebie dzieje na cmentarzu? Skąd wziąłeś tylu ludzi?
- Wielka sprawa się dokonała – odrzekłem – Ludzie przekonali się, iż parafia to oni sami i ich duszpasterz...
Nie pomyliłem się w tym. Parafianie odtąd bardzo chętnie angażowali się w różne prace. Zrozumieli, iż jest to ich kościół, ich cmentarz i ich parafialna plebania. Zawsze dbali na cmentarzu o porządek i gdy widzieli, że ktoś nie szanuje ich pracy, zwracali mu uwagę.
Po cmentarzu zaczęliśmy prace przy kościele. Zrobiliśmy chodniki, obejście wokół kościoła, teren został wyrównany, trawa zasiana oraz został posadzony żywopłot. Prace te wykonali parafianie, wiele kobiet i mężczyzn. Niebawem też fachowcy wykonali piękne ogrodzenie, bramy i oświetlenie całego terenu, przed świątynią. W tym momencie mogliśmy już przenieść się z pracami do kościoła. Sporządziliśmy dębowe sedillia, marmurową ambonkę i podesty pod sedillii. Kościół został nagłośniony. Zostało założone nowe mosiężne oświetlenie kościoła (żyrandol na 32 świece, trzy na 12 świec i kinkiety). Zakupiliśmy też figurę do Grobu Pańskiego, figurki do żłobka, kielich, patenę, ornat i białą kapę.
Ciekawa była historia wspomnianego wyżej oświetlenia. Kiedyś zobaczyłem w kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej u księdza prałata Kardasza nowe mosiężne oświetlenie. Dowiedziałem się też ile kosztuje i gdzie można takowe zakupić. Cena jak na możliwości naszej parafii była bardzo wysoka. Ale tak owładnęło owo oświetlenie moje myśli, że nawet śniło mi się po nocach. Pewnego razu przyszedł jednak do mnie Bernard Wilmanowicz, brat Tadeusza Wilmnowicza, który mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i powiedział: – Księże, mój brat był ochrzczony w kościele w Kaszczorku. Pragnie on pomóc parafii i najchętniej dałby pieniądze na konkretny zakup. Zaraz przypomniało mi się oświetlenie z kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej. Odebrałem wizytę pana Wilmanowicza jako dar niebios za przyczyną św. Mikołaja. Odrzekłem zatem: – Widzę konkretny zakup, ale to jest bardzo droga sprawa... W odpowiedzi usłyszałem, iż zakup ten będzie możliwy. Tak się też stało. Wykonaliśmy zdjęcie oświetlenia starego i nowego. Zdjęcia te, wraz z dokładnym rozliczeniem wysłałem do pana Tadeusza. Wysłałem też kopię Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej jako podziękowanie za wspaniały dar.
Wspominając o tym niespotykanym darczyńcy nie mogę pominąć także pana Bernarda Stroińskiego oraz państwa Barbary i Alfonsa Stroińskich z Anglii. Muszę w tym celu opowiedzieć jeszcze raz pewną historię. Otóż pan Bernard otrzymał piękna kopię Obrazu Pani Jasnogórskiej Jako podziękowanie za pomoc udzieloną naszej wspólnocie. Postanowił zabrać ten, obraz do Anglii i podarować go swojemu parafialnemu kościołowi. Odbyła się tam uroczystość w czasie której obraz został poświęcony i przekazany parafii. Na drugi dzień przed południem (zwykle dzwonił wieczorem) pan Bernard zadzwonił do mnie rano i z wielkim wzruszeniem opowiadał o uroczystości. Jak się potem okazało była to jego ostatnia rozmowa przed śmiercią.
Mijały lata, prace przy kościele posuwały się naprzód. Zostały wykonane witraże w oknach wieży, powróciliśmy też do pierwotnego wyglądu wieży i założyliśmy atrapę „pruskiego muru”. Wymieniliśmy deski, a dach został pokryty blachą miedziana. Na szczycie postawiliśmy też miedziany krzyż. Następnie przenieśliśmy się z pracami remontowymi na teren plebanii i jej obejścia. Przy pomocy parafian został wyrównany teren przed plebanią, nawieźliśmy ziemi, zasialiśmy trawę, a całość otoczyliśmy żywopłotem. Zmuszony też byłem zakupić nowy piec c.o. oraz dodatkową ilość grzejników. Mieliśmy też w Kaszczorku problem z wodą, dlatego trzeba było wywiercić nowe ujęcie wody. Potem wymieniliśmy większość zniszczonych okien, zmodernizowaliśmy i wymieniliśmy dach (przedłużyliśmy okap dachu nad całym domem), położyliśmy deski, papę i czerwony eternit. Cały budynek otrzymał nową elewację, a w piwnicy urządziliśmy garaż.
W czasie pobytu w Kaszczorku przeżyłem śmierć mojego taty. Rodzice mieszkali ze mną na plebanii. Tata cieszył się ze wszystkich dokonań, a szczególnie wtedy, gdy widział zaangażowanie parafian i chętnie niesioną pomoc. Pod koniec życia nie wychodził i wolał siedzieć w domu. Prosiłem, żeby się przeszedł.
– A dokąd mam pójść – pytał.
– Choćby na pobliski cmentarz – odrzekłem.
– A, tani to mnie zaniosą – odpowiedział.
Do końca nie opuszczał go humor. Całe jego życie było ciche i pracowite. Pogrzeb miał jednak „nieskromny”, ponieważ przybyło nań trzydziestu kapłanów, a z Unisławia stawiła się orkiestra strażacka. Dopiero na pogrzebie dowiedziałem się, że tata był jednym z założycieli straży pożarnej w Unisławiu.
Będąc w Kaszczorku jeździłem przez cztery lata do Warszawy do Akademii Teologii Katolickiej. Mieliśmy tam zajęcia co miesiąc przez trzy dni. W tym czasie poznałem wspaniałych profesorów i księży z różnych stron Polski. 21 kwietnia ukończyłem studia na Wydziale Teologicznym w zakresie studiów nad rodziną. Pracę magisterską pt. „Dialogowe wychowanie ministrantów na podstawie parafii św. Krzyża w Toruniu-Kaszczorku” napisałem i obroniłem pod kierunkiem ks. profesora Janusza Tarnowskiego.
Proboszcz parafii pw. św. Mikołaja w Bydgoszczy-Fordonie
W czerwcu 1989 roku zostałem wezwany do ks. biskupa Mariana Przykuckiego, który zaproponował mi przejście do parafii pod wezwaniem św. Mikołaja w Bydgoszczy-Fordonie. Dopiero wtedy dowiedziałem się, iż zasłużony proboszcz tej parafii ks. prałat Stanisław Grunt odchodzi na stanowisko dyrektora ekonomicznego Diecezji Chełmińskiej. Nie znałem Fordonu, ani parafii pod wezwaniem św. Mikołaja, chociaż mieszkałem w pobliskim Unisławiu. Ks. Ordynariusz powiedział mi tylko, że ks. Grunt bardzo dużo zrobił, ale w parafii tej jest jeszcze wiele do zrobienia. Po krótkim namyśle odrzekłem, iż biskupowi nie mówi się nie. Przyjechałem do domu i powiedziałem mamie, że się przeprowadzamy. Natomiast w niedzielę 11 czerwca powiedziałem parafianom o decyzji ks. biskupa. Właściwe pożegnanie miało miejsce w środę 14 czerwca na nowennie do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Wtedy zrozumiałem, że chwile pożegnań są naprawdę trudne. Usłyszałem wiele słów wdzięczności i obdarowano mnie niespodzianymi podarunkami. Jednakże największą radość i satysfakcję dała mi świadomość, że odchodzę gdy większość niezbędnych prac i renowacji została zrobiona. Tyle razy mówiłem, że nie robię tego dla siebie i teraz mogłem czynem to potwierdzić.
Tak rozpoczął się nowy etap w moim życiu. Przyjechałem do Fordonu i nigdy nie zapomnę tego skrętu w prawo z mostu fordońskiego. Zrozumiałem wtedy, że nie mam już odwrotu i jestem na terenie swojej nowej parafii. Z zaciekawieniem patrzyłem na domy przy ulicy Bydgoskiej, aż wreszcie ukazał się kościół, który zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Podjechałem do plebanii, rozejrzałem się i spostrzegłem ile jest jeszcze do zrobienia. Był to wyjątkowo niekorzystny czas dla przejścia na nową parafię. Inflacja była wysoka i ceny zmieniały się błyskawicznie. A zadań przecież było wiele. Spotkałem się z księżmi wikariuszami – z ks. Stanisławem Pozorskim, ks. Romanem Lidzińskim i ks. Andrzejem Szauerem. Cieszyłem się, że nie odchodzą, gdyż znali parafię i mogli mi służyć radą. W niedzielę 25 czerwca 1989 roku powiedziałem pierwsze kazanie do moich nowych parafian. Mottem kazania były słowa: „Nie przyszedłem tutaj, aby mi służono lecz abym Warn służył”. Powiedziałem, iż słowa te wprowadzam na stałe do mojego rachunku sumienia. Podjąłem wszystkie wyzwania. Wielką pomocą służyli mi księża wikariusze. Rozpoczęliśmy katechizację i podjęliśmy wszystkie obowiązki duszpasterskie. W czasie roku szkolnego – 13 listopada 1989 – został przeniesiony do pracy w Kurii Biskupiej w Pelplinie ksiądz Roman Lidziński. Został zastępcą Dyrektora ekonomicznego ks. prałata Stanisława Grunta, co było dla niego sporym awansem. Do końca roku miałem tylko dwóch wikariuszy i musiałem przejąć po księdzu Romanie przygotowanie wszystkich klas drugich do Pierwszej Komunii Świętej. Dzięki temu poznałem jeden rocznik dzieci. Dzisiaj z satysfakcją patrzę jak dorastają i przychodzą do kościoła. Teraz to już młodzież. Ów brak jednego wikariusza odczuliśmy szczególnie podczas kolęd oraz w pierwsze piątki miesiąca i w katechizacji. Jakoś jednak dotrwaliśmy do końca roku szkolnego. Był taki zwyczaj w Diecezji Chełmińskiej, że po zmianie proboszcza zmieniało się po roku wszystkich wikariuszy. Ks. Stanisław był bardzo związany z Fordonem, a szczególnie owocnie działał wśród młodzieży. Nie wyobrażałem sobie, iż po tylu latach pracy w Fordonie odejdzie gdzie indziej. Pewnego razu poprosiłem ks. Stanisława i powiedziałem, iż jestem gotów zgodzić się na kolejny podział parafii i widzę go jako proboszcza parafii pod wezwaniem św. Jana Apostoła i Ewangelisty. Pocieszałem go mówiąc, że jest już gotowy kościół, a zamieszkać może na drugim piętrze domu katechetycznego. Skończyliśmy właśnie wykańczanie piętra i mieszkanie jest już gotowe. Takie były nasze marzenia, ale przecież decyzja należała do naszego Ordynariusza.
To co wydało się na pierwszy rzut oka niemożliwe, po jakimś czasie stało się faktem. Przy Bożej i ludzkiej pomocy pod koniec czerwca 1990 roku została utworzona parafia pod wezwaniem św. Jana Apostoła i Ewangelisty, której proboszczem został ks. Stanisław Pozorski. Niebawem – 1 lipca 1990 roku – odszedł od nas do Lidzbarka Warmińskiego ks. Andrzej Szauer, a przyszli księża Janusz Sawicki i Jarosław Bogacz. Tradycyjnie też pojechałem na zastępstwo do Republiki Federalnej Niemiec, a księża po kolei udali się na urlopy. Po wakacjach religia wróciła do szkół i musieliśmy z tego powodu zmienić godziny Mszy św., które odtąd odprawiane były codziennie o godzinie 7:30 i 18:30. Dzięki temu każdy z nas mógł zaczynać lekcje religii już o godzinie ósmej. W niedzielę doszła jedna Msza św. o godzinie 12:15. Tak oto podjęliśmy w nowym składzie obowiązki duszpasterskie. Miały one nieco inny charakter z racji tego, iż przygotowanie do Pierwszej Komunii Świętej odbywało się w szkole. Także niektóre spotkania z rodzicami dzieci przygotowywanych do przyjęcia Pana Jezusa miały miejsce w szkole. Przygotowanie do bierzmowania natomiast odbywało się w ramach katechezy klas ósmych. Były też co miesiąc dodatkowe spotkania młodzieży (poprzedzone miesięczną spowiedzią) przygotowującej się do przyjęcia twego sakramentu w naszej świątyni. Podjęliśmy też wszystkie pozostałe obowiązki duszpasterskie. Nie będę tu podawał szczegółowego grafiku zajęć, powiem tylko, że dzięki comiesięcznym odwiedzinom u chorych prawie nie ma wezwań do chorego w nocy. Muszę tu podkreślić wielką troskę rodzin w naszej parafii o swoich chorych. Spotykamy się z takimi osobami w dniu św. Wincentego a Paulo i na opłatku przed Bożym Narodzeniem. Nowością są listy i życzenia oraz drobne upominki dla chorych z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy Szczególną troską staramy się objąć tych wiernych, którzy otrzymali mieszkanie w naszej parafii. W ostatnich latach zostało wybudowanych wiele nowych bloków. Zawsze na powitanie nowych parafian wysyłam list i informuję o nabożeństwach oraz zapraszam na Mszę św. w ich intencji.
(...)
Pamiętam dobrze ten dzień, kiedy po raz pierwszy skręciłem z mostu fordońskiego w prawo i skierowałem się ku rynkowi. Miałem w kieszeni dekret mianujący mnie proboszczem parafii fordońskiej. Każdy kapłan czuje w takiej chwili lęk w sercu. Zadaje sobie pytania – czy podoła, czy uda mu się znaleźć wspólny język ze wspólnotą i każdym parafianinem z osobna. Wiedziałem, że parafia ta ma piękną i długą historię sięgającą czasów św. Wojciecha, słyszałem o pracy ks. prałata Franciszka Aszyka i o licznych osiągnięciach mojego poprzednika – obecnie już infułata i Archidiakona Kapituły Katedralnej Pelplińskiej – księdza Stanisława Grunta. Wiedziałem też, że czeka mnie ogrom pracy. Miałem już w tym względzie pewne doświadczenie, które zdobyłem w poprzednich parafiach. Byłem już na swojej drodze kapłańskiej wikariuszem i proboszczem, katechizowałem młodzież i znałem całe spektrum powinności duszpasterskich. Jechałem do Fordonu z duszą na ramieniu, ale też z zaciekawieniem. Nigdy nie uchylałem się przed trudnymi zadaniami i kiedy Władza Duchowna zadecydowała, że zamieszkam w Fordonie, przyjąłem to jak nowe wyzwanie w mojej kapłańskiej posłudze. Chciałem pomagać ludziom w ich drodze do Boga. I oto raz jeszcze miałem wziąć na swoje barki krzyż – o ileż lżejszy od krzyża Jezusa, o ileż lżejszy... Jak powiada Ojciec Święty Jan Paweł II musimy wychodzić naprzeciw wyzwaniom, musimy zmagać się z naszymi małymi i wielkimi krzyżami, musimy stale wspierać Jezusa w Jego drodze na Golgotę. Dlatego lęk w moim sercu był może jakimś pogłosem podniecenia, jakiegoś zdziwienia, że oto staję w nowym miejscu gotów do dalszej pracy. Zatrzymałem się przed kościołem i popatrzyłem na tę okazałą budowlę. Widziałem, że wymaga remontu, że trzeba będzie znaleźć fundusze na liczne niezbędne prace. Ale też widziałem tę świątynię oczyma duszy, widziałem ją lśniącą, odnowioną i dobrze służącą parafianom.
Myślę, że już wtedy wiedziałem, że dobrze będę się czuł w tej wspólnocie, wiedziałem, że będę kontynuował dokonania moich poprzedników, że będę się starał jak najlepiej wypełniać moje kapłańskie powinności. Od dzieciństwa niosę w sobie przekonanie, że parafia jest pierwszą szkołą człowieczeństwa, że jest jak matka, która pragnie by jej dzieci osiągnęły w życiu cel. Tym celem jest Chrystus, jest zbawienie. Nieodżałowany Prymas Tysiąclecia powiada: „Parafia jest komórką życiową Kościoła Powszechnego, jest w niej to samo życie Boże, co w Kościele Powszechnym. Dzieje się w niej to wszystko, co dzieje się w całym Kościele. Widzimy więc, jak doniosłą jest dla nas rzeczą utrzymywać łączność z parafią, z jej duszpasterzem, z biskupem naszym, który posyła nam kapłanów i jest łącznikiem z Głową widzialną na ziemi i Głową niewidzialną – Chrystusem”. Pamiętając te słowa zawsze pragnąłem oddawać wszystkie moje sity parafianom, tak jakbym oddawał je Chrystusowi.
Dzisiaj, kiedy sporo prac zostało już wykonanych, a jeszcze stale wiele jest do zrobienia patrzę w przyszłość z ufnością i dziękuję Bogu, że skierował mnie do Fordonu, pośród parafian, którzy rozumieją jakie są potrzeby w naszej rodzinie, którzy chętnie wspomagają mnie w działaniach dla dobra świątyni, ludzi i całego Kościoła Bożego. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim tym, którzy regularnie uczestniczą w Mszach świętych i modlą się wraz z kapłanami pracującymi w świątyni. Pragnę też podziękować wszystkim ofiarodawcom i darczyńcom, tym, którzy wspomagaj ą wspólnotę znacznymi datkami i tym, którzy dorzucaj ą w trudnych czasach swój grosik. Wszyscy oni są w moim sercu i modlitwie. Chciałbym aby nasza świątynia stale była wypełniona wiernymi, żeby zachwycała swoim wystrojem i pomagała komunikować się z Bogiem. Wierzę, że Pan Bóg otoczy swoim Miłosierdziem wszystkich parafian, wszystkich ludzi dobrej woli. Na przyszłą wspólną drogę po staropolsku i po chrześcijańsku mówię wam bracia i siostry – Szczęść Boże i Bóg zapłać.
Ks. Roman Buliński
„Tobie Panie zaufałem”
Bydgoszcz 1996